top of page

Bazyliszek

Od dzieciństwa dręczyła mnie niepokojąca myśl, że świat niesłusznie "uwziął się" na Bazyliszka. Aż przyszedł czas, że myśl ta dojrzała we mnie na tyle, by nadać jej kształt, by oblec ją w słowa. Zaprszam więc Ciebie - Ty internetowy Wędrowcze, który zbłądziłeś w moje królewsto - przeżyjmy raz jeszcze legendę o Bazyliszku i sprawdźmy, gdzie nas to zaprowadzi...
...Posłuchajcie...

Bazyliszek

1.

          Dawno, dawno temu, w odległej krainie było rozległe, szare pustkowie. Niebo nad nim wiecznie zasnuwały ołowiane chmury, z których nigdy nie spadła ani jedna kropla deszczu. Nie rosły tu drzewa, ani kwiaty, nigdy nie zaśpiewał ptak. Wokół panowała przejmująca cisza, bo nawet wiatr omijał to przedziwne miejsce. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się niezliczone ilości szarych kamieni o dziwnych kształtach, choć żaden z nich nie wybijał się wielkością ponad inne. Kamienie były koloru nieba – niebo koloru kamieni, a wszystko zlewało się w szarą pustkę, aż po majaczący w oddali szary horyzont. Żaden dźwięk, kolor, ruch nie zakłócał tej zastygłej przestrzeni. Dni różniły się od nocy jedynie odcieniem szarości, i zdawać by się mogło, że i sam czas już stąd odszedł.

          A jednak, któregoś szarego poranka, w ogłuchłej ciszy rozległ się dźwięk. Z początku było to tylko pojedyncze stuknięcie. Potem drugie. Dołączyło nieśmiałe skrobanie i chrobotanie. Gdyby istniały jakieś oczy, skierowane w to miejsce, mogłyby ujrzeć jak jeden z kamieni, może odrobinę bardziej okrągły niż pozostałe, delikatnie drgnął. Kolejne stuknięcia, zmieniły się w głośniejsze pukanie, aż wreszcie kamień poruszył się, obrócił i potoczył kawałek uderzając w głaz leżący nieopodal. Jego powierzchnia pokryta była teraz siatką spękań, a przez niewielki otworek, wyglądało żółte oko. Wewnątrz kamienia, które – jak łatwo się domyślić – było sporym jajem, przez chwilę coś się wierciło. Mały, szponiasty pazur wybił drugą dziurę w skorupie. Za nim, na świat gramoliła się już reszta ciała. Przyszedł na świat nie zauważony przez nikogo, bez powitania, bez nawet westchnięcia. Stał obok kawałków potłuczonego jaja i rozglądał się po skalistej szarości. Wyraźnie czuł, że ktoś powinien tu na niego czekać, a może to on powinien zaczekać… nikogo jednak nie było. Nie znał swojego imienia, bo nie było nikogo, kto mógłby mu je nadać, ani nikogo, kto potrzebował by go używać.

          Rósł szybko, spędzając dni i noce na niespiesznych wędrówkach poprzez pustkowie. Wkrótce, głazy, które dotąd musiał omijać rozsypywały się pod jego wielkimi kurzymi łapami. Nauczył się, wyszukiwać spomiędzy kamieni te, które smakowały mu najbardziej – niewielkie i jaśniejsze od innych. Żywił się nimi, miażdżąc je swoim kogucim dziobem i połykając bez specjalnej przyjemności.

          Każdy dzień podobny był do poprzedniego, aż do chwili, kiedy ujrzał dziwne niteczki pomiędzy szarymi kamieniami. Były tak bardzo różne od wszystkiego co dotąd widział, że zbliżył się do nich zaciekawiony. Niteczki były zielone, miękkie, sterczały w górę i pachniały. Spróbował polizać je swoim wężowym językiem. Były wilgotne i miały intensywny smak. Z całą pewnością nie był to żaden rodzaj kamienia. Rozejrzał się wokoło. Niteczek było więcej. Ruszył przed siebie. Im dłużej szedł tym bardziej szarość znajomych kamieni ustępowała tej nowej, falującej zieloności. Otaczało go coraz więcej kolorów, kształtów, zapachów i dźwięków. Od tego nadmiaru zaczynało mu się kręcić w głowie. Kiedy pierwszy raz poczuł na pysku powiew wiatru, zrozumiał, że jego kraina miała swoją granicę i że właśnie ją przekroczył. Poszedł dalej w nowy świat, ani razu nie odwracając się za siebie.

2.

          Nowy krajobraz go zdumiewał. Rozglądał się uważnie wokoło, próbując dostrzec jak najwięcej szczegółów. W pewnym momencie zauważył jakiś ruch w pobliskich krzakach. Podszedł tam ostrożnie, rozchylił zarośla. Przez krótką chwilę, w jego żółtych oczach odbiło się przerażone spojrzenie pary małych oczu, które natychmiast stężały, poszarzały i zmieniły się w kamień.

          Nie do końca  wiedział co się stało. Nie był też pewien co go bardziej zaskoczyło, czy fakt, że spotkał drugą istotę — żywą tak jak on — czy to, że w mgnieniu oka zmieniła się w zimny posąg. Przyglądał się dość długo owej istocie. Miała głowę, oczy, mały pyszczek, drobne łapki. Widział dokładnie, że póki nie obróciła się w kamień jej długi ogon był cudownie miękki i puchaty. Z zadumy wyrwał go głośny krzyk, gdzieś wysoko ponad jego głową. Spojrzał szybko w niebo i ujrzał drugą istotę, szybującą na szeroko rozłożonych skrzydłach. Istota ta, lecąca dotąd prosto zaczęła łukiem spadać w kierunku ziemi, aż w końcu roztrzaskała się kawałek dalej, nieopodal wielkiego drzewa. Poczłapał w tamtym kierunku. Wśród pokruszonych kamieni wyraźnie widział fragmenty zakrzywionego dzioba — bardzo podobnego do jego własnego — i skrzydeł, pokrytych kamiennymi piórami.

          Ruszył dalej przed siebie w zacisze wielkiego lasu. Jego drogę znaczyły tu i ówdzie pozostawione kamienne posągi. Nie polował na nie. W większości były to przypadkowe spotkania. Nie czuł jednak żalu z powodu pozbawiania ich życia. Wiedział już, że to jego spojrzenie obraca zwierzęta w kamień i odrobinę ciekawiło go, czy znajdzie się jakaś żywa istota, która oprze się tej niezwykłej właściwości.

Kilka dni później,  na lesistych bezdrożach usłyszał jakiś szelest, chwilę potem kilka prostych patyków o ostrych, błyszczących końcach uderzyło go w łuski po bokach cielska i odbiwszy się, spadło na ziemię. Nerwowa szarpanina w pobliskich krzakach zaczęła szybko przemieszczać się w głąb lasu. Ktoś uciekał, krzycząc z przerażeniem

— Uciekajcie! Uciekajcie! Bazyliszek w lesie! Ratujcie się!

Tak poznał swoje imię. Podobało mu się. Ruszył nieśpiesznie w tamtą stronę. Dochodząc do niewielkiej polany usłyszał

— Zostaw te klejnoty! Uciekaj!

W tym momencie ujrzał jedną znikającą istotę pomiędzy drzewami i drugą, która trzymając  spory worek, uciec nie zdążyła i właśnie zmieniała się w kamień. Dziwna była ta istota. Przyzwyczaił się już do zwierząt, które napotykał na swojej drodze, ale ta, była zupełnie do nich niepodobna. Była chuda i dużo wyższa od nich, choć jemu nie sięgała nawet do skrzydeł. Stała na dwóch nogach, a zamiast sierści, piór czy łusek odziana była w różne tkaniny. Jej ręce nie miały pazurów. Najdziwniejszą jednak miała głowę. Płaską, gładką, z wystającym nosem. Na próżno pocierał szponiastą łapą swój pysk z dziobem szukając jakichś podobieństw.

          Błysk z półotwartego worka zwrócił jego uwagę. Zajrzał do środka i oniemiał. Leżały w nim najpiękniejsze kamienie jakie w życiu widział. A znał się na kamieniach. Te jednak nie były matowe i chropowate. Nie. Te były gładkie, przezroczyste i błyszczały olśniewającym blaskiem. W jego gadzim sercu po raz pierwszy zrodził się zachwyt i radość. W tym momencie zza chmur wyjrzało słońce, rozświetlając polanę złotym blaskiem. Spojrzał w górę i ujrzał największy, najwspanialszy klejnot, zawieszony wysoko na niebieskim niebie. Klejnot świecił, błyszczał, grzał. Jego piękno było dla Bazyliszka niewyobrażalne. Zrobiło mu się gorąco, serce łomotało mu w piersi. Z oślepienia, w oczach pojawiły mu się ciemne plamy, kręciło się w głowie. Polana zawirowała i padł zemdlony z głośnym łoskotem.

          Ocknął się w środku nocy. Nerwowo spojrzał w górę, szukając Wielkiego Klejnotu, ale na czarnym niebie zawieszony był jedynie niewielki, srebrny talerz, o smętnym wyglądzie i nikłym blasku. Myśl, że to jego przeklęty wzrok zmienił coś tak wspaniałego w to jasne kółeczko, była dla niego przerażająca. Nagły szloch wstrząsnął jego gadzim cielskiem, a z oczu popłynęły łzy, które skapując z czubka dzioba wypalały dziury w zielonej trawie. Nie żałował żadnej z żywych istot, które obrócił w kamień, ale straty słońca, nie mógł sobie wybaczyć. Skulił się, zakrywając głowę błoniastymi skrzydłami. Bazyliszek płakał wypełniając las przerażającym wyciem, skrzekiem i gulgotaniem niczym w kraterze pełnym lawy. Zwierzęta uciekały w popłochu, ptaki z głośnym furkotem odleciały z drzew. W pobliskim mieście zapaliły się światła w oknach, a zaniepokojeni mieszkańcy zaczęli gromadzić się na placach. Żal Bazyliszka trwał, aż noc ustąpiła miejsca różowemu świtowi. Znużony i zdumiony poczuł na plecach znajome ciepło i nowa nadzieja wstąpiła w jego serce. A więc nie zniszczył słońca! Odetchnął z ulgą i podniósł się ociężale. Na wszelki wypadek postanowił jednak więcej nie spoglądać w niebo.

3.

          Dotarł do skraju lasu. Przed nim płynęła szeroka rzeka, a na drugim brzegu wznosiły się czerwone mury miasta. Stał tak do wieczora, w cieniu drzew, obserwując gród. Ciekawił go. Bardzo chciał zobaczyć, jak wygląda wewnątrz. Jednakże popłoch jaki w nim panował i wyraźnie odcinające się okrzyki — Bazyliszek! Bazyliszek nadchodzi! — nieco go niepokoił. Postanowił czekać. Kiedy zapadł zmrok, wielkie wrota w murze okalającym miasto otworzyły się i przez leżący nieopodal most przemaszerowała wielka grupa ludzi z pochodniami. Niektórzy z nich jechali konno. On tymczasem rozłożył skrzydła i bezszelestnie przeleciał nad rzeką, murami i wylądował na samym środku rynku. Wokół panowała cisza. Ujrzał uchylone drzwi w jednym z domów. Wślizgnął się więc tam, przez nikogo niezauważony. Wąskimi schodami, na których ślizgały mu się łapy, zszedł do rozległych piwnic, skrył się za jakimiś starymi skrzyniami i beczkami i usnął zmęczony.

          Nad ranem wrócili wojowie, ogłaszając wszystkim, że potwora nie znaleźli i że pewnie odszedł gdzieś daleko i już nie wróci. Bazyliszek tymczasem żył sobie niezauważony w czeluściach piwnicy. Całymi dniami wsłuchiwał się w życie miasta i sprawiało mu to ogromną przyjemność. Słuchał głosów ludzkich i nauczył się je rozróżniać. Niższe głosy, wyższe, i te zupełnie wysokie, jasne. Słuchał rozmów i pokrzykiwań. Podobały mu się piosenki, czasem śpiewane przez wielu, czasem przez pojedyncze osoby. Rozróżniał tętent koni po murowanych ulicach, gdakanie ptactwa, różnie brzmiące kroki. Szczęk stali, łopotanie tkanin, głuche odbijanie piłki. Najbardziej jednak lubił słuchać śmiechu. Zwłaszcza kiedy śmiały się te wysokie, jasne głosy. Nocami, kiedy gwar cichł, wyciągał z worka klejnoty, które zabrał z owej polany, gdzie po raz pierwszy spotkał człowieka. Obracał kamienie w pazurach i przymykając oczy, wspominał słońce, które tak go zachwyciło. Czasem myślał o swoim pustkowiu, ale nie chciał tam wracać. Tutaj, w otoczeniu głosów czuł się trochę mniej samotny.

          Długo trwał niezmącony spokój w bazyliszkowych podziemiach. Aż któregoś dnia najpierw huknęły drewniane drzwi, potem po schodach sturlało się aż coś okrągłego, a następnie rozległy się spieszne kroki dwóch par małych stóp. Świdrujący pisk cienkich głosików dźwięczał mu w uszach, kiedy oglądał zamienione w posągi ciała dwóch istot. Były dużo mniejsze od mężczyzn spotkanych w lesie. Jedno z nich, zdążyło jeszcze podnieść z podłogi piłkę, za którą tu przybiegły, zanim ich ramiona zamarły. Studiował ich drobne twarze okolone kamiennymi loczkami. Była to niespodziewana nowość w jego życiu. Dotąd jedynymi gośćmi w piwnicy były myszy i szczury, które szybko nauczyły się omijać ten dziwny dom z jego dziwnym mieszkańcem. Krzyki i płacz dochodzące z zewnątrz nie wróżyły niczego dobrego. Znów wołali jego imię.

          Odtąd coraz częściej pojawiali się ludzie w jego samotni. Czasem przychodzili pojedynczo, czasem grupkami. Pierwszy dorosły skamieniał tuląc do siebie dwa małe posągi. Następni przynosili ze sobą długie błyszczące przedmioty, które cierpliwie wyciągał z ich zastygłych dłoni i układał pod ścianą we wciąż rosnącą kolekcję. Nie umiał ich policzyć, ale zaczynało robić się tłoczno. Bazyliszek przechadzał się ostrożnie między kamiennymi postaciami, choć niektóre rozpadały się potrącone przez jego długi ogon. Jego nową rozrywką stało się analizowanie różnic miedzy ich twarzami, włosami, strojami, dodatkami, pozami. Aż przyszedł dzień, w którym po raz kolejny otworzyły się drzwi piwnicy. Kroki wchodzącego były inne od poprzednich. Były miękkie i ostrożne. Nie stukały na schodach. Zamiast metalicznego brzęczenia towarzyszył im delikatny szelest. Głos też był inny — wysoki i cichy.

— Bazyliszku? Jesteś tam?

Zaciekawiony podniósł łeb.

— Bazyliszku pokaż się. Mam dar dla Ciebie.

Wynurzył się spomiędzy posągów chcąc ujrzeć tajemniczego gościa. Jednak, ku swemu zdumieniu, nie ujrzał kolejnego człowieka. To był… księżyc? Duża, okrągła srebrzysta tafla błyszczała wśród ciemności. Taka sama jak ta, którą nocą widział na polanie. Tafla zadrżała i spojrzały z niej wielkie żółte oczy. Nagły ból przeszył całe jego ciało i poczuł lodowate zimno, jakby zamarzły mu wszystkie kości. Chciał coś powiedzieć. Otworzył usta. W srebrnej tafli pojawił się wielki dziób, który również się otworzył. Poczuł, że nie może się ruszyć i w ułamku sekundy zrozumiał, że to on sam, w przedziwny sposób spogląda na siebie. Zdążył jeszcze z niedowierzaniem mrugnąć, po raz pierwszy widząc swoje odbicie. Skamieniał.

          Lustro zadrżało raz jeszcze, upadło z brzękiem na posadzkę i roztrzaskało się na drobne kawałki u stóp kamiennego Bazyliszka. Naprzeciwko stała młoda dziewczyna o bladej, zapłakanej twarzy. Jej głośny oddech był jedynym dźwiękiem jaki można było usłyszeć. Po dłuższej chwili zebrała długą spódnicę i wybiegła z piwnicy.

          W mieście zapanowała wielka radość. Ludzie padali sobie w ramiona, ściskali bohaterkę, śmiali się, śpiewali. Otwarto beczki z winem, zwołano muzykantów, a tańce i świętowanie trwało całą noc, aż do rana. Dźwięki muzyki, wiwaty i okrzyki odbijały się echem po pustych ścianach piwnicy, w której ostatnia, czarna łza Bazyliszka wsiąkała właśnie w szary kamienny policzek.

Koniec

bottom of page